IKO_1wŚWIADECTWO TYGODNIA:

Kilka lat temu, kiedy byłam już mamą trójki wspaniałych dzieci – Marty, Bartka i Basi, byliśmy wspólnie z ich tatą Marcinem na corocznych rodzinnych wakacjach nad morzem. Mieszkaliśmy w domu blisko pachnącej drewnem starej kaplicy. Obok wejścia do niej stała duża figura Matki Bożej trzymającej w wyciągniętych przed sobą dłoniach małego Jezusa. Jakby Go dawała, wręcz „wciskała” stającym przed Nią… Często zatrzymywałam się przed nią i wpatrywałam się w ten Jej gest. Kilka miesięcy wcześniej rozpoczęłam duchową adopcję dziecka poczętego, modląc się za jakąś mamę, której trudno będzie przyjąć swoje dziecko….

Ciepłe letnie dni, beztroska. Bezruch plażowania i frajda kąpania. Dzieci, jak to się mówi „odchowane” – bardziej już do towarzystwa niż do opieki. Myśl, że komuś może być trudno przyjąć perspektywę takiej radości płynącej z „posiadania” dzieci, wydawała mi się trochę nierealna. Jednak modlitwa pozwala ogarnąć sercem nawet takie sytuacje, które niekoniecznie trzeba rozumieć. I otwiera na to, czego podejmując tę modlitwę nawet jeszcze nie przeczuwamy. Do czasu…

Nie minęła jeszcze połowa naszego wakacyjnego pobytu, gdy odkryłam że…. po raz kolejny będę mamą. Była to absolutnie ostatnia myśl, jaka przyszłaby mi do głowy. Podobnie jak przy poprzednich „odkryciach” istnienia swoich dzieci, tak i teraz – zaskoczenie. Dziwne trochę, bo chyba zawsze będąc żoną należałoby się TEGO spodziewać, a przynajmniej uwzględniać.

Modląc się wtedy często przed figurą Maryi z dzieciątkiem, bardzo szybko zrozumiałam TEN DAR, odczytując go także jako Jej obietnicę „TO JA CI GO DAJĘ. Daję ci tego synka. Przyjmij, nie bój się.” Nie wiedziałam jeszcze jak ważny to przekaz, nie tylko na te wakacyjne chwile, ale i na to co miało nastąpić potem.

A ja bardzo się bałam. Jak ja mam to powiedzieć mojemu mężowi? Dowiadując się o kolejnych dzieciach zawsze stawał mężnie wobec wieści o ich pojawieniu się w naszym życiu, więc nie miałam podstaw, by myśleć, że teraz będzie inaczej. Jednak bardzo się bałam. To go przerazi. On tego nie uniesie. Skąd takie myśli? I jeszcze inne. Prozaiczne, zawstydzające. Samochód na sześć osób!? Reakcja otoczenia, w tym naszych rodziców!? Oboje jesteśmy jedynakami, więc aura wielodzietnej rodziny już była dla niektórych z nich trudna do przyjęcia. No i jeszcze jedno – ja jestem już przecież za stara na dzieci. Oboje jesteśmy za starzy. Wyrośliśmy z pieluch. Kiedy to maleństwo będzie miało 10, 15 lat, my będziemy już prawie staruszkami… Z tymi i innymi myślami zmagałam się sama przed dwa dni. Stając przed figurą Maryi i Jej synkiem w wyciągniętych dłoniach…. Delikatny „głos”: „Przyjmij…”. W moich oczach łzy, truchlejące serce i… pokusa „twardego karku”, natarczywy podszept: „Po co ci to teraz? Wszystko się tak dobrze układało. TO zburzy wszystko…”. Ogarniająca panika.

Od czego są jednak przyjaciele. Zanim zebrałam się na rozmowę z mężem, zatelefonowałam do przyjaciółki, która kiedyś wprowadziła mnie w przygodę duchowej adopcji dziecka poczętego. Teraz cierpliwie, spokojnie, racjonalnie uspakajała mnie. Umocniona jej wsparciem i modlitwą, powierzając się opiece aniołów stróżów – swojego i mojego męża, prosząc też o pomoc św. Józefa, powiedziałam Marcinowi o naszym kolejnym dziecku. Był lekki szok. Ale potem, jak poprzednio: twarda decyzja „Damy radę. Bóg pobłogosławił Abrahamowi i dotrzymał danej mu obietnicy. Tak będzie i z nami. Bóg darowując NOWE życie, dotrzyma obietnicy błogosławieństwa”. (Biblijna historia powołania Abrahama towarzyszyła Marcinowi w podejmowaniu decyzji o naszym małżeństwie).

Po powrocie do domu – badania, karta kolejnej ciąży i pierwszy nowy komunikat. Dodatkowe badania ze względu na mój wiek. Badania USG. To synek – dobra wiadomość (Maryja „mówiła” o synku). Ale to jedyna dobra wiadomość, bo później…. Same dziwne i coraz bardziej przerażające informacje. Dużo „nieprawidłowości”. Trzeba szybko robić następne badania, bo nie ma dużo czasu. Nie ma dużo czasu? Na co? W drodze powrotnej do domu towarzyszyły mi biblijne słowa: „w łonie matki utkałeś mnie, dziękuję Ci Boże, żeś mnie tak cudownie stworzył…”. Paradoksalne wobec tego, co przed chwilą słyszałam z ust lekarza: TO wygląda bardzo źle…,  tu: utkałeś JE Boże tak cudowanie i ukryłeś w moim wnętrzu. Przed chwilą widziałam je na monitorze…

Kilka dni później – najdotkliwsze i najstraszniejsze spotkanie z „lekarzem” wskazującym palcem na wyniki badań. Trisomia w jednej z par chromosomów. Genetyczny Zespół Edwardsa. Nie daje szans na przeżycie po urodzeniu. Błąd natury. Do eliminacji. Zaraz, zaraz – panie doktorze – Mówimy o moim dziecku… Zimne spojrzenie. Pogardliwy ton obojętności – „Głupia” kobieto. Jakie dziecko? Decyzja o podtrzymywaniu TEGO spowoduje tylko dłuższe i większe jego cierpienie. Cierpienie – czyje? Kto będzie cierpiał, skoro podobno nie ma tu dziecka? Za drzwiami kilkanaście innych kobiet czekających na podobną rozmowę. Starsze, młodsze, same, z mężem albo przyjaciółką. I nagle zrozumiałam co się tu dzieje. Pranie mózgu. Żerowanie na przerażającej bezradności zdezorientowanych niespodziewaną sytuacją kobiet zderzonych z cyniczną obojętnością stróża „czystości natury” albo bezdusznych badaczy klinicznych przypadków. Pamiętam jedną młodą dziewczynę jak wybiegła z gabinetu z płaczem, a za nią jej struchlała mama… Ja wyszłam „strzepując” z siebie ten diabelski nalot, ze swoistą złością dającą mi nową siłę do walki nie tylko o nadzieję, ale także przeciw machinie systemu świadomie działającego przeciw życiu, którego istnienie nie tylko sobie uświadomiłam, ale teraz dojmująco doświadczałam osobiście.

W tej naszej historii na szczęście były też inne miejsca. Klinika i szpital, gdzie spotkaliśmy prawdziwych lekarzy – pomagających i podtrzymujących w cierpieniu. Prowadzących nas do końca tej trudnej drogi. Mówili twardo o tym, co przed nami. Uprzedzając wszelkie ewentualności. Delikatnie towarzysząc z szacunkiem wobec nas i prawdziwą troską o nienarodzone dziecko. Pamiętając też o pomocy w przygotowaniu starszych dzieci do czekających nas wydarzeń.

No i przede wszystkim byli życzliwi ludzie – znajomi, którzy na ten czas stali się prawdziwymi przyjaciółmi. To nie znaczy, że nie zamykały się drzwi naszego domu. Przeciwnie, było w nim bardzo cicho i spokojnie. To właśnie w tej ciszy wyraźniej odczuwałam otwarte dla nas serca. Drobne sygnały, gesty modlitewnego czuwania przy nas. Może trudno to zrozumieć, ale nosząc w sobie przez 9 miesięcy mojego synka – Michałka – zdając sobie sprawę z jego stanu, byłam szczęśliwa i spokojna o jego życie. To nie znaczy, że liczyłam bezwzględnie na cud uzdrowienia. Owszem, modliłam się o to, ale nie nachalnie. Bo tak czy inaczej ja już doświadczałam cudu – jego życia, które było DAREM bez względu na to, jak zakończyć się miała ta część naszej wspólnej historii.

Michałek zmarł po 9 miesiącach życia w moim łonie. To były jedyne chwile naszego wspólnego życia tu na ziemi. W szpitalu podczas porodu był ze mną jego tata. Oboje powitaliśmy naszego synka – już z zamkniętymi oczkami, milczącego, z serduszkiem które nie biło. Całą noc mieliśmy darowaną, by być przy nim, trzymając GO w ramionach. Oboje czuliśmy, że ON NAPRAWDĘ JEST Z NAMI. To były jedne z najmocniejszych chwil w naszym życiu. Najmocniejszych to nie znaczy tragicznych. Przeciwnie. Umacniających siłą, której istnienia wcześniej nawet sobie nie wyobrażałam.

Podejmując duchową adopcję dziecka poczętego możemy nawet nie przypuszczać, jakie ta modlitwa za nienarodzonych ma znaczenie. I dla kogo. Na pewno dla dziecka, którego tu na ziemi prawdopodobnie nigdy nie poznamy. Za jego mamę, tatę…. Ale może nie tylko za nich? Może modlimy się wtedy także za siebie samych? Tak jak ja wtedy. W tej historii „mojego” Michałka doświadczyłam – podobnie jak jego tata i jego rodzeństwo – siły modlitwy. Wielu dziesiątek serdecznych ludzi, którzy jak wałem ochronnym otoczyli nas modlitwą. Ale przeczuwam też, że wróciła do mnie moja własna modlitwa, którą na kilka tygodni przed poczęciem Michałka podjęłam za dziecko niespodziewanie poczęte i mamę, której trudno będzie je przyjąć…

Maryja trzymająca w ręku synka okryta jest płaszczem. Ten płaszcz czasem nazywa się szkaplerzem. Taka maryjna szata – otulająca, dająca ciepło, chroniąca przed „zlodowaceniem”… W pobożności katolickiej istnieje praktyka przyjmowania szkaplerza, jako znaku duchowego schronienia się pod „szatą Maryi”. Gdy później zidentyfikowałam moment poczęcia Michałka skojarzyłam, że był to czas, gdy przyjęłam szkaplerz karmelitański, czyli schowałam się pod płaszczem Maryi. Wtedy już z maleńkim ziarenkiem nowego życia, które ONA także wzięła pod swoją opiekę. Potrzebowała tylko mojej zgody na jego przyjęcie. Jako pomocne w tym narzędzie posłużył poświęcony Jej różaniec. Razem – zdrowaśka po zdrowaśce, jak oczko po oczku – tkałyśmy niewidzialną zbroję, która ochroniła przed zł(e)ym – mojego synka, mnie, jego tatę i całą naszą rodzinę.

Małgorzata Bartas-Witan | Dziennikarka Polskiego Radia